Dzień z życia wolontariuszki
Gdy jest spokojny poranek budzę się o 5. Sprawdzam szybko maile, wiadomości. Czas zająć się dzieckiem. Przebrać, śniadanie. Porozmawiać trochę, wojna nie zmienia faktu, że dziecko nadal ma swoje potrzeby. W międzyczasie sprawdzam lokalizację kierowców, odliczam po kolei czy wszyscy nadal są w kontakcie, czy żyją. Niezły kontrast – tańce poranne z dzieckiem, a sprawdzanie czy ktoś nie najechał na minę. Odstawienie córki do żłobka. W drodze kilka telefonów. Dziś jest spokojnie, były tylko trzy. Zaczynam przywykać do rozmów z załamanymi, płaczącymi ludźmi. Już sama prawie nie płaczę. Chyba oni wylewają łzy za mnie. Po powrocie do domu szybka rozmowa jak stan magazynu, czy kolejne Bebiko dojechały, czy mamy czym nakarmić dzieciaki. Ostatnio udało się załatwić rogaliki z czekoladą. Dzieciaki były przeszczęśliwe. Tam, 500 km w głębi Ukrainy, stoją na ulicy i zajadają się słodkościami. Gdyby nie było w tle syren alarmowych, informujących, że zbliża się znów bombardowanie, byliby jak każde inne dzieci stojące na ulicy i jedzące rogaliki… Nie ma co rozmyślać. Trzeba działać. Dostaje informacje, że udało się załatwić suplementy o dużej kaloryczności. Potrzebujemy ich dla leżących staruszków w Żytomierzu. Mają problem z jedzeniem, zwłaszcza stałych pokarmów. Dogadany odbiór, można informować siostry zakonne, że konwój wyjedzie z jedzeniem ok południa. Dojadą w nocy, już po godzinie policyjnej, ale nie mamy czasu zatrzymywać się po drodze. Ludzie czekają. A od rana siostry będą rozdawać jedzenie potrzebującym i rozwozić do staruszków. Kolejny rozpaczliwy telefon. Pobita, zgwałcona kobieta w piwnicy. Daleko, aż za Irpieniem. Prawie stan katatonii. Trzeba jej pomóc wydostać się z domu. Ryzyko duże, teren nie do końca rozminowany. Ale trzeba jechać, kobieta jest wycieńczona. Jednocześnie muszę skoczyć na szybkie zakupy i ugotować obiad.
Kolejne telefony, proszę i błagam o paletę oleju. Wiele odmów, wiele wymówek. Wszystko rozumiem, zwykłym ludziom też jest co raz ciężej. Ale szukam dalej. Muszę. Wiadomość na messenger. Czy mamy buty dla dziecka. Chłopak siedzi od tygodni w schronie. Od ostatnich bomb kasetowych boi się wychodzić. Odkąd zobaczył swojego psa, który dostał odłamkiem. Czy mamy dla niego buty bo ze swoich wyrósł. Jasne że mamy. Magda jest w magazynie, znajdzie te buty. Skoordynujemy to z dostawą żywności w tamten rejon. Dzieciak dostanie buty.
Już popołudnie, a muszę napisać jeszcze kilka maili. Może w końcu ktoś nam da karty paliwowe. Zbiórki na paliwo zwalniają, zaczynamy znów tankować za swoje. 8-10 aut robiących po 1000km dziennie pali dużo. Ale musimy to zorganizować, bez paliwa nigdzie nie zajedziemy. Kolejne odmowy, kolejne obietnice, z których nic nie wynika. O! Żołnierz z Zaporoża prosi o wkłady do kamizelki. Nie mam. Nie mam ale zorganizuje. Będzie trudno, bo nie mamy kasy, ale wyrwę te wkłady choćby spod ziemi. On ma 19 lat, studiował do tej pory biologię. Gdy wszystko się zaczęło – zgłosił się. Czeka na wysłanie na wschód, na front. A ma tylko trampki, ochraniacze na kolana z Decathlonu i kamizelkę bez wkładów. Znajdę Ci te wkłady, obiecuję. Dorzucimy Ci też śpiwór i buty. Porządne. Może nie wojskowe ale porządne. Chociaż tyle możemy Ci dać w drogę na front, w drogę do piekła. Już wieczór. Kolejny konwój wyjeżdża. Daleka droga. Ale lista do ewakuacji to dużo dzieci. Najmłodsze: 8 miesięcy. Trzeba je wyciągnąć bo za chwilę znów Orki zaczną napierać. Trzeba jechać. Przed północą dopinamy plany na następny dzień. To był dobry dzień. Dużo łez, dużo kilometrów przejechanych, dużo ludzi nakarmionych, dużo dzieci ewakuowanych. Nikt z nas nie zginął. To był dobry dzień. Lecę spać bo za kilka godzin kolejny dzień walki o wszystko: o paletę jedzenia, pieniądze na paliwo, o zdrowe zmysły, o życie nasze i Wasze.
Iza
wolontariuszka
Koordynator Zaopatrzenia
Fundacja Historia Vita